Wiem, że czekacie na następną książkę z serii z czarnym kotem, tej którą zaczęły "Nadzieja" i "Bezdomna". Owszem, zaczęłam pisać coś... bardzo drastycznego i bardzo prawdziwego, co mogłoby się przydarzyć każdemu z nas... Pijany albo naćpany bandyta za kierownicą swojej beemwicy może jeszcze dzisiaj, na tym cholernym zakręcie śmierci, zabić mnie i moje dziecko.
Gdy zaczynam opowiadać Wydawcy o tej książce, już płaczę, nie wiem więc, jak ją napiszę, ale napisać muszę.
I chyba tym razem rzeczywiście do książki będzie dołączona paczka chusteczek.
Oto prolog z roboczą okładką. A na końcu zadam Wam ważne pytanie...
NIE
ODDAM DZIECI!
Michał
Sokołowski jest utalentowanym chirurgiem, bezgranicznie oddanym pracy, która
stała się jego powołaniem i obsesją. Uwielbiają go pacjenci i personel
szpitala, w którym pracuje, szanują koledzy, ceni dyrekcja. Ma piękną i mądrą
żonę, którą kocha z wzajemnością i troje dzieciaków, za które skoczyłby w
ogień. Niewielki domek na przedmieściach, wesoły psiak, ganiający po podwórzu i
kot wygrzewający się przy kominku – oto idealne życie, które Michał wymarzył
sobie jeszcze na studiach i które dzień po dniu, cegiełka po cegiełce budował.
W Marcie,
drobnej, ślicznej blondyneczce, studentce dziennikarstwa, zakochał się z
wzajemnością na pierwszym roku studiów. Pobrali się gdy tylko ona zarobiła na
ślubną suknię, a on na pierwsze wynajęte mieszkanko. To zakochanie zostało im
do dziś, ale Michał w ostatnich latach zaczął zatracać się w pracy tak bardzo,
że zagubił gdzieś między niekończącymi się dyżurami to, co najważniejsze.
Nie
widział, bo nie chciał widzieć, że dzieci zaczynają go traktować jak gościa,
który wpada w odwiedziny i znika, nim zdążą się nim nacieszyć. Nie widział, że
Marta, która poświęciła własną karierę dobrze zapowiadającej się dziennikarki
na rzecz domu i szczęśliwej rodziny, jest coraz bardziej zmęczona, sfrustrowana
i rozżalona.
Gdy
wyrzucała mu to podczas coraz częstszych kłótni, kajał się i przepraszał.
Rozumiał ją, naprawdę!, i wspierał. Duchowo. Na nic więcej - pędząc od pacjenta
do pacjenta i od operacji do operacji – nie miał czasu. I podczas tej gonitwy
szybko zapominał o obietnicach dawanych dzieciom i żonie.
Gdy
skonany wracał do domu, Marta… nie mówiła nic. Zaciskała usta w wąską kreskę,
nastawia policzek do zdawkowego buziaka, a potem patrzyła jak mąż, którego nadal
starała się kochać całym sercem, zasypia nad talerzem z zupą.
Dzisiaj Michał
wstaje przed świtem, gdy dzieci jeszcze śpią, całuje delikatnie, tak żeby nie
obudzić, trzynastoletnią Maję, sześcioletniego Zbynia i najmłodszego,
najukochańszego Antosia, i już jest gotów wracać do szpitala, ruszać w bój ze
śmiercią, ratować życie następnego pacjenta.
W progu
zatrzymuje się, na palcach wraca do sypialni, by jeszcze chwilę popatrzeć na
swoją ukochaną żonę, śpiącą na boku z długimi włosami rozsypanymi na poduszce.
Jest piękna, teraz, w ostatnim miesiącu ciąży z ich czwartym dzieckiem, wydaje
się Michałowi najcudowniejszą istotą pod słońcem. A jednak opuszcza ją. Praca
wzywa…
Tadek
Marszak jest kierowcą tira, kursującym na trasie Polska – Włochy z dość
niewdzięcznym towarem, jakim są konie na rzeź. Nie to, żeby żal mu było tych
głupich chabet, ale kłopotu z nimi po drodze, i nie tylko z nimi, do
porzygania.
Tadek ma
wyższe aspiracje, niż wożenie o aspiracjach właściciela korporacji przewozowej,
które z powodu lenistwa Tadka nie mają szans się spełnić. Bardzo go to
frustruje, a że po powrocie z trasy nie ma żony, na której mógłby frustracje
odreagować, tłucze starą, schorowaną matkę. Na określenie „tłucze” obruszyłby
się zapewne, bo przecież nie bije jej do nieprzytomności, ot „szturchnie”, by
stara ruszyła się z wyra i obiad ugotowała, dom ogarnęła, a nie wyleguje się
całymi dniami i spracowany syn sam musi sobie jajecznicę zrobić.
Tadek ma
jeszcze jedno hobby, które jeszcze lepiej robi na jego skołatane nerwy: zagania
konie na pakę, dźgając je metalowym prętem pod napięciem 6 000 woltów. Robi to z tak
dużym entuzjazmem, że nawet jego bezduszny szef musi nadgorliwca czasem
studzić.
Za to w
drodze do Włoch Tadek używa sobie do woli, nie tylko na nieszczęsnych
zwierzętach. Otóż przed „akcją” lubi sobie popić. Niedużo. Tak dla animuszu. I
już czuje się nie jak wyrobnik, a jak pan świata. Panisko raczej.
Widzicie
podpitego kierowcę tira, gnającego ile mocy w silniku po polskich drogach?
Właśnie…
Dzisiaj
Tadek ma wolne i może zabalować. Matce zwinął skromną rentę, zupełnie nie
martwiąc się, czy będzie miała co do garnka włożyć. Skoro jest taka głupia i
trzyma pieniądze w puszce na herbatę, to niech żre trociny. Do wieczora zostało
jeszcze trochę czasu, Tadek staje przed lustrem, pręży muskuły, których nie ma,
zaczesuje przerzedzające się włosy, narzuca na ramiona białą koszulę, sweter w
serek i skórzaną kurtkę. Może ruszać w miasto, chociaż tę pipidówę trudno
nazwać miastem. Jednak i tu zdarza się Tadkowi wyrwać łatwą lalę, która da się
obmacać na tylnym siedzeniu starej beemwicy. Grunt to dobry bajer, a on umie
bajerować.
Dzisiaj
się więc zabawi. Ma to jak w banku.
Albert
Niro-Kołek, używający rzecz jasna lepiej brzmiącego Niro, jest synem polityka,
znanego z tego, że jest politykiem, i celebrytki, znanej z tego, że jest znana.
Ich małżeństwo trwało krótko. Po trzech latach kłótni i bijatyk – a to wszystko
na oczach dziecka – rozstali się w końcu cicho i bez fanfar, z jakimi odbył się
ich ślub. Tym razem nie zależało im na medialnym szumie. Rozwód nie jest dobrą
reklamą. Ojciec z ulgą opuścił dom, byłą żonę i dziecko, ale trzeba mu oddać
sprawiedliwość: na ich utrzymanie łożył. Sprawa o alimenty też nie jest dobrą
reklamą.
Albert
nienawidzi swojej matki, która może kiedyś i była piękna i podziwiana, teraz zaś,
po latach balang, hektolitrach alkoholu i metrach kokainowych ścieżek, wygląda
na podstarzałą kurwę – to ostatnio jedyny syn rzucił jej w twarz. Popłakała się
i poszła do swojej sypialni zapić smutek. Jutro obudzi się na kacu i nie będzie
pamiętała nic. O synu też zapomni, aż do następnego spotkania, kiedy ten
przyjdzie po forsę, i następnej kłótni.
Albert
nienawidzi swojego ojca, bo po pierwsze gardzi polityką, po drugie gardzi
ludźmi, którzy zmieniają poglądy jak chorągiewka. Ojciec Alberta zaliczył już
chyba wszystkie ugrupowania polityczne, zawsze jednak będąc blisko ręki, która
aktualnie karmi. Należy do szarej eminencji, nie pcha się na świecznik, ale
swoje robi i może dużo. Tak dużo, że wyciągnął syna z aresztu następnego dnia
po tym, jak ten „dla jaj” podpalił człowieka. Nie człowieka. Bezdomnego. Stary
lump konał w mękach przez trzy dni. Albertowi się upiekło. Ojciec mu tylko
twarz obił – nie za to, że podpalił tego kundla, a za to, że naraził karierę
polityczną Romana Kołka.
Albert
obiecał sobie, że nigdy więcej nie da się złapać, a ojcu, że nie zszarga jego
nazwiska. Pod warunkiem jednak, że ten nadal będzie łożył na utrzymanie
pierworodnego. Albert szczyci się bowiem tym, że nie przepracował w swoim
trzydziestoletnim życiu ani jednego dnia. I matka, i ojciec od dziecka zamykali
mu usta pieniędzmi, bo bękart sporo pikantnych plotek o ich pożyciu mógłby
sprzedać tabloidom. Układ więc jest jasny: oni dają forsę, on milczy i nie
rzuca się mediom w oczy. A jeżeli już to pod fałszywym nazwiskiem.
Dzisiaj
Albert, wciskając do portfela kupiony za ciężkie pieniądze „alternatywny” dowód
osobisty, rusza na łów. Jeszcze nie wie, co padnie jego łupem – raczej kto, nie co, bo
Albert poluje na ludzi - ale ma zamiar ten dzień uczynić pamiętnym dla siebie i
dla świata. I uczyni.
Michał,
Tadek i Albert…
Losy tych
trzech tak różnych mężczyzn już niedługo splotą się nieodwracalnie.
Jeden ocali
ludzkie życie.
Drugi
zabije dwie niewinne istoty.
Trzeci zawiśnie
w więziennej celi.
Zaś
bezprawiu i niesprawiedliwości jak zwykle stanie się zadość.
c.d.n.
A pytanie do moich Czytelniczek brzmi: którą z książek wolałybyście przeczytać w marcu, jako pierwszą: dramatyczną i poruszającą "Nie oddam dzieci!", czy pogodną, zwariowaną "Spełnienia marzeń!"?