Jak powstaje książka, czyli walcz albo giń.


Myślę, że ten wpis zainteresuje wszystkich, którzy pytają w wywiadach, komentarzach, czy mailach, skąd czerpię inspirację do moich powieści, jak wygląda proces twórczy, czy mam jakieś rytuały podczas pisania etc.

Opiszę to właśnie dziś, na podstawie książki, która jeszcze... nie powstała.

Na początku było zdjęcie. Jedno z miliona zdjęć, które przeglądałam w poszukiwaniu okładki do którejś z moich powieści. Zwykle wrzucam w wyszukiwarkę banku zdjęć hasła-klucze: "kobieta", "kwiaty", potem przeglądam strona po stronie od pierwszej do 300, w poszukiwaniu czegoś, czego jeszcze nie widziałam i czego nie mam w swoim banku zdjęć.

Nie wiem, co wpisałam tym razem, że "wyskoczyło" mi to zdjęcie. Profil mężczyzny i "wrysowany" w ten profil zimowy, czarno-biały krajobraz. Chata, las... Nie. To na pewno nie było "kobieta", "kwiaty". Ale zdjęcie zapisałam. Po kilu godzinach przeglądania zasobów internetu wróciłam do tej fotki i... od razu przyszedł mi do głowy tytuł: "Walcz albo giń". Otworzyłam fotoszopa, czcionka i kolor czcionki też przyszły natychmiast. Okładka była gotowa.
Czy miewałam takie przypadki, że zobaczyłam zdjęcie i miałam gotową oprawę? Tak, parę razy owszem. "Amelia" też powstała zainspirowana zdjęciem czarnookiej dziewczyny.
Ale tym razem było to coś więcej niż tylko projekt okładki.
Ta książka zaczęła za mną chodzić...

Ilekroć otwierałam plan wydawniczy, w który wpisałam tę książkę, widziałam profil mężczyzny wpisany w surowy zimowy krajobraz, widziałam krwawe litery tytułu, imienia i nazwiska i zastanawiałam się: za co cię postrzelili, przed kim uciekasz i dlaczego kobieta, którą znalazłeś, albo która znalazła ciebie, chciała się zabić - bo taki zarys akcji, pierwszych kilku stron, których jeszcze nie ma, od razu miałam w głowie, gdy tylko zobaczyłam na ekranie komputera gotową okładkę. "Walcz albo giń".

Widziałam głównego bohatera - który pozostaje nadal bezimienny - gdy związanego prowadzą na miejsce egzekucji. Ale kto? Za co? On jest "dobry" czy "zły"? Widziałam nadal bezimienną główną bohaterkę, jak parę kilometrów dalej po raz ostatni spogląda w ciemne, chmurne niebo. Za chwilę dokona czegoś nieodwracalnego, szarpnie się na własne życie. Właśnie się z nim żegna. Ze światem, który kocha, też. Z ludźmi, którzy ją do tego czynu pchnęli, nie. Za jakiś czas oboje się spotkają. Ale jakim cudem...?

I tu wizja się kończyła. Opowieść "dała mi spokój". Jest przecież czwarta w kolejce do napisania. Przed nią trzeci tom "Leśnej trylogii", świąteczna niespodzianka i "Pensja Pani Mew", o której pisałam niedawno na fanpejdżu.

Wróciła - ta wizja - gdy wyszłam z domu, żeby zrobić zakupy w "Złotych Tarasach" w Warszawie, po drodze okazało się, że osoba, z którą od dawna chciałam się spotkać akurat przyleciała do Europy, ma chwilę czasu i możemy pogadać, ale nie da rady przylecieć do Polski, ja więc bez większego namysłu przesiadłam się z Kolei Mazowieckich do samolotu i parę godzin później zamiast w "Złotych Tarasach" wylądowałam w... Zurychu.

Rozmowa dotyczyła zupełnie czego innego, na pewno nie książki, której jeszcze nie ma, ale... już po pożegnaniu się z tą osobą, gdy szłam sobie przepiękną promenadą wzdłuż rzeki płynącej przez Zurych (zastanawiając się, co ja tu do diabła robię, zamiast pakować się przed wylotem do Australii?!), usiadłam sobie w pięknym zakątku i... powróciła do mnie tamta historia. Już wiedziałam, co zrobił bohater "Walcz albo giń" i za co musi zginąć. Gdy po powrocie do domu, cała happy, że nie tylko zobaczyłam śliczny jak z obrazka Zurych, ale i wiem, co będzie dalej, streściłam tę historię starszemu synowi, ten popatrzył na mnie i rzekł krótko: "Prosisz się o kłopoty, mamo".
"Ej, dziecko, przecież to będzie fikcja literacka! Nie mam żadnych znajomości, czy kontaktów z ludźmi tego typu i to od razu zaznaczę w przedmowie!". Powtórzył: "Prosisz się o kłopoty".
Cóż... "Miasto Walecznych" zostało zlinczowane już na etapie okładki. Nikt nie ma pojęcia, jaka będzie treść, a już tę książkę usiłują zrównać z ziemią i mnie przy okazji. Czy więc będę bardziej niszczona po "Walcz albo giń", czy mniej, nie ma to doprawdy różnicy.
Ale to jeszcze nie był ten moment. Jeszcze nie połączyłam wątku bohatera - o którym już wiedziałam coś więcej, z bohaterką, bo co będę myślała o powieści, która ma się ukazać za rok?

Odpuściłam więc tej powieści, ale ona nie odpuściła mi. Nagle dzisiaj, odkurzając mieszkanko w dalekiej Australii - pstryk! - zaskoczyło. Wszystkie główne klocki układanki wskoczyły na swoje miejsca. Teraz wystarczy złożyć je w całość, czyli napisać książkę. Nim dokończyłam odkurzanie mojego naprawdę niewielkiego mieszkanka, znałam już całą historię. Wiem, kto, jak, za co i dlaczego. Wiem, jak się zacznie i jak się skończy.

I wiem jeszcze jedno, co Was ucieszy: ta książka zmienia miejsce w moich planach, ukaże się szybciej. Ta książka będzie bardzo ważna. "Pani Mew" może poczekać. Na jej miejsce wejdzie powieść o dwojgu zagubionych, skrzywdzonych ludziach, którzy tylko dlatego, że robią to, do czego zostali stworzeni, co jest ich pasją, co kochają, zostaną skazani na śmierć. I albo będą walczyć, albo zginą.

Powiem Wam jedno: takiej książki w moim wykonaniu jeszcze nie czytałyście. A wizytę smutnych panów w czarnych garniturach mam jak w banku...